O tych fajniejszych kolorach sznurka
Tak.
to dosłownie taki tytuł, jak jeden z rozdziałów książki… ale postanowiłam podzielić się z Tobą myślą, której w książce nie zawarłam.
Rękodzielniczy autopilot
czyli coś, co uratowało moją psychikę od utonięcia w gęstym macierzyńskim lukrze.
Kiedy po raz pierwszy zostałam mamą, byłam przygotowana.
A właściwie tak mi się wydawało.
Przeczytałam chyba wszystkie możliwe poradniki parentingowe. Plan rozwoju dziecka miałam rozpisany do dziesiątych urodzin. Basen w wieku pół roku, umuzykalnianie – na rok. Szkoła muzyczna, albo przynajmniej dobra sportowa. Grafik zapełniony aktywnościami mentalnymi przeplatanymi z kinetycznym wspomaganiem rozwoju mowy. Logopedyczne ćwiczenia przy wieczornym czytanku. Perfecto.
Tylko drobny detal.
Lencia miała gdzieś moje plany.
Ha!
I to była lekcja numer jeden od dzidzi numer jeden.
Ciągle jednak mama-helikopterek podpowiadała, jak najlepiej ułożyć klocki, jak narysować kółeczko i jak trzymać łyżeczkę, żeby nie ubrudzić najmodniejszych wzorów na designerskich śpioszkach.
Ehhh… jak bardzo potrzebny był Tomuś, żebym wyluzowała.
Druga ciąża przyszła niespodziewanie. Planowaliśmy oczywiście. Równo po roku. Ale kiedy po 12 miesiącach z poczuciem porażki wróciłam do prowadzenia firmy (załapałam się na AŻ roczny okres tzw. macierzyńskiego i planowałam nie wracać do aktywności, tylko „od razu drugie”, ale jakoś tak się nie złożyło) … z podwójnym poczuciem porażki odkręcałam jej ponowne rozkręcanie. Po miesiącu działalności dzidzia numer dwa zamieszkała pod moim serduszkiem na następne 9 miesięcy ciążowego blasku.
Jeszcze próbowałam zaginać rzeczywistość
Zaczęłam pracować z jednym przy boku (jaki żłobek! Jedyna słuszna opcja wychowawcza to mamunia, no i może babcia raz na dwa tygodnie, kiedy już desperacko musiałam podrzucić gdzieś dziecko podczas biznesowego spotkania). Zmęczenie pierwszego trymestru kosztowało mnie największy strach życia. Zasnęłam za kierownicą. Na mikrosekundę, która skończyła się na poboczu (całe szczęście! Bo mogła się skończyć w milionie kawałków karoserii i ciał na masce jakiegoś rozpędzonego tira).
Ta sekunda skutecznie zmieniła trajektorię mojego zawodowego lotu.
Z dnia na dzień oddałam projekty „znajomym po fachu” (wtedy jeszcze ciągnęłam „standardową” architekturę i wnętrza, więc nie było trudno). I wybrałam „zwolnię w domu przy dzieciach”.
Wystarczyły jednak 3 miesiące i myślałam, że oszaleję!
Przedsiębiorcza dusza oddychająca tempem sinusoidalnej rzeczywistości zawodowych wzlotów i wyzwań po prostu usychała.
Tak, cieszyłam się z czasu spędzanego w domu z dziećmi.
Tak, byłam dumna z decyzji, że chcę w ich życiu być obecna na 100%.
Tak, miałam poczucie, że to luksus tak po prostu mieć prawo do takiego wyboru niepodyktowanego jakąś finansową desperacją.
Ale jednak.
W środku miałam poczucie porażki.
Takiej zawodowej.
Wyścigi
Od studiów ścigałam się.
A to z kolegami po fachu, żeby pokazać, że kobiety równie (jak nie bardziej) kompetentne na budowie, jak panowie.
A to z klientem, który spieszył udowadniać, że da się tanio i dobrze i szybko (chyba już wszyscy wiemy, że z tego trójkąta da się wybrać tylko 2 dowolne opcje).
A to z mężem, którego równoległa korpo-kariera ścigała się z rozwojem mojej własnej pracowni – oczywiście w kategorii „przychód”.
Nagle moja „wygrana” (czyt. prawo do podjęcia własnej decyzji o pozostaniu w domu z dziećmi) usadziła mnie na ławce rezerwowych. Przegrałam wszystkie wyścigi naraz. Albo właściwie zaczęłam biec w innym kierunku.
I oczywiście – skoro czytasz ten tekst – w jakiś sposób krążysz w OPLOTKOWEJ orbicie – może czytasz książkę albo korzystasz z naszych kursów on-line…więc wiesz, że ten zwrotny punkt w moim zawodowym życiu był jednocześnie początkiem najlepiej z dotychczas prosperujących moich przedsiębiorstw. Ale ja dzisiaj nie o tym.
Rola rękodzieła
Dzisiaj o tym, jaką rolę odegrało w tym wszystkim rękodzieło.
Dlaczego?
Bo może – tak jak ja jakiś czas temu – też masz „wyrzuty sumienia”, że „trwonisz czas” na „jakieś dłubanie” zamiast [i tu wstaw dowolne superważne, superdohodowe, superpotrzebne rzeczy, które TRZEBA koniecznie zrobić ZAMIAST coś tam sobie „dłubać” ].
Kiedy kolejne miesiące mijały, a ja tonęłam w czarnej dziurze zasysającej po kolei moją zawodową pewność siebie, poczucie, że jestem komuś do czegoś potrzebna, że jestem społecznie użyteczna, finansowo niezależna. Kiedy moje poczucie wartości stawało się coraz bardziej rozmazanym kształtem na horyzoncie, to właśnie rękodzieło pozwoliło mi je odzyskać.
Tym bardziej jednak nie wynikało ono z zewnętrznych poklasków.
Nie potrzebowałam faktury na tysiące, żeby poczuć, że jestem kompetentna zawodowo.
Nie musiałam być szybsza w wymyśleniu rozwiązania konstrukcyjnego.
Nie trzeba mi było poklepania po plecach od kumpla po fachu.
Te fajniejsze kolory sznurka
Moja pewność siebie i poczucie wartości zaczęły płynąć ze środka.
Wartkim strumieniem spokoju wewnętrznego, harmonii z otaczającym światem i ugruntowaniem we własnych potrzebach konkretnego TU i TERAZ.
Kiedy siadałam do rękodzieła, z dwójką maluchów towarzyszących w tej podróży, działa się magia. Kiedy szydełkowałam dywanik do ich pokoiku, plątali sznurki przez krótką chwilę, potem jakoś tak zajmowali się sobą i krzywo ułożone klocki nie wypaczyły ich charakterów po wsze czasy.
Kiedy zaczynałam malować, popaprane łapki robiły kilka krop jako baza. Ale szybko uciekały do balkonowego baseniku, zostawiając mnie w jakimś takim medytacyjnym transie.
Kiedy rzeźbiłam, glina stawała się mikroświatem mebelków dla małych ludzików, pojawiało się poczucie, że rozumiemy się bez słów z tymi małymi, tajemniczymi duszami, które jeszcze chwilę temu rosły pod moim sercem. Miałam wrażenie, że wylewa się z ich krótkich zdań mądrość prawieczna. Taka pierwotna, o której w pędzie codzienności tak łatwo nam zapominać. Taka uniwersalna, którą mają sobie wszystkie małe dzieci.
Kiedy zatracałam się w kolejnych robótkach, z czystością sumienia totalnej otwartości na „przeszkadzających” pomagaczy… nie zauważałam tych mikromomentów, kiedy stawali się coraz bardziej samodzielni.
Pozwalałam im się oddalać.
Bez poczucia, że porzucają mnie, jak niepotrzebne (już) techniczne wsparcie.
Ja natomiast odkrywałam siebie.
Z każdym momentem ciszy zaklętej w magii powtarzalnych ruchów dłoni.
W każdym pytaniu, na które w końcu był czas odpowiedzieć sobie w samotności.
W każdej chwili, kiedy uczyłam się wybierać sercem, a nie tylko rozumem.
Dlaczego Ci o tym piszę?
Wątpliwości
Być może tak, jak ja słyszysz:
„To olejesz superpłatne zlecenie wnętrza, żeby po prostu siedzieć w domu z dziećmi?”
„Kiedy w końcu wrócisz do NORMALNEJ (czyt. takiej, na którą się narzeka i broń boziu nie przychodzi z łatwością, poczuciem spełnienia i uśmiechem na twarzy) pracy?”
„To po to Ci były prestiżowe studia architektury na berlińskiej uczelni, żeby teraz opierać biznes o naukę rękodzieła?”
BO może w TOBIE TEŻ burzy się wtedy coś w środku. Czujesz to, ale jak ja kiedyś, nie umiesz nazwać. Narasta, narasta… Ty stajesz przed wyborem między irracjonalnie nieprawidłowym, ale tak TOBIE bliskim i tym, co świat uważa za jedyną słuszną opcję (ale jakoś odpycha Cię na samą myśl).
Jeżeli miewasz takie momenty.
To wiem na pewno.
Ta książka jest pisana dla Ciebie.
Wierzę, że czasem potrzebujemy usłyszeć, przeczytać, dowiedzieć się…
Że nie jesteśmy same z takimi mikro- i makro- wyborami.
Za nami (i przed też!) armia kobiet, a dzięki temu, że czasem stać nas na odwagę podzielenia się tymi trudnymi momentami wszystkie stajemy się silniejsze.
Wierzę, że znajdziesz w mojej historii siłę.
Jak na ironię – ona urodziła się z sumy tych wszystkich opisanych w książce momentów słabości.