, ,

MOJE (a może Twoje też?) DZIWACTWA

Coraz częściej otrzymuję mailowe pytania o przedziwne rzeczy. 🙂

Od zapytań jak ogarniam rzeczywistość biznesową przy trójce dzieci po wyrazy oburzenia, bo śmiem twierdzić, że „poświęcanie” się to robienie krzywdy sobie i wszystkim dookoła. Mocno zainspirowana Olą Budzyńską postanowiłam zdobyć się na taką publiczną spowiedź/chłostę/ samouwielbienie (zwał, jak zwał). Miałam dziki ubaw, kompilując tę treść i serdecznie namawiam Cię do takiego „przeglądu” swoich słodkich „dziwactw” i niedoskonałości, bo to one sprawiają, że wyróżniasz się z anonimowego tłumu „idealnie dopasowanych”.

No to do rzeczy…

Zawsze siadam w pierwszym rzędzie!

Kiedyś lubiłam się chować – przedostatni rząd na konferencji, krzesełka w ciemnym kącie, najlepiej miejsce za plecami kogoś, kto stanowi solidną zasłonę. Loża Szyderców – to była moja ulubiona miejscówka. Odkąd usłyszałam piorunującą mowę Brene BROWN (dokładnie tę: https://brenebrown.com/videos/) na temat odwagi, z której w głowie utkwiła mi myśl „nie masz prawa mnie osądzać! Nie stoisz obok mnie na arenie”, zmieniłam swoje zachowanie o 180 stopni!

I to nie tak, że teraz w jakiś magiczny sposób przestałam czuć się zakłopotana, kiedy ktoś przesadzi mnie z pierwszego VIP-rzędu o krzesełko dalej tylko dlatego, że bezczelnie zignorowałam informację o „elitarności” danego miejsca. Ja po prostu czuję, że MUSZĘ!

Sprawdzam siebie każdego dnia! Wierzę, że to, co sobą reprezentuję, to wartości, które są światu potrzebne. Czuję, że nie chcę już być biernym obserwatorem świata. Czuję, że kiedy tylko mogę, chcę zabierać głos. O wiele łatwiej jest zostać wysłuchaną, kiedy jesteś blisko epicentrum wydarzeń.

To śmieszne, ale wiele osób zakłada, że skoro z pełną śmiałością siadam na „ważnych” miejscach, to JESTEM „ważna” (cokolwiek miałoby to znaczyć) i SŁUCHA! Choć właściwie ciągle jestem tą samą osobą, która równie dobrze mogła zająć miejsce w ostatnim rzędzie!

I choć mówię o wyzwaniach związanych z budowaniem mikro biznesów przez kobiety u progu macierzyństwa nawet na mocno „męskich” wydarzeniach, to słuchają nawet mężczyźni.

Czujesz, że masz coś ważnego do powiedzenia światu? Czujesz, że świat nie komunikuje Twoich wartości?!

Usiądź ze mną w pierwszym rzędzie i mów głośno, co myślisz.

Nasze dzieci potrzebują takich mam!

Nauczmy je, że mają prawo i MOC, by zmieniać świat!

 [Nie] zatrudniam niani/pomocy/pani do sprzątania

I nie zrozum mnie źle – generalnie uważam, że to najlepsze, co kobieta – zwłaszcza matka – może zrobić dla swojego rozwoju (i generalnej poprawy kondycji psychofizycznej), ale podniosłam poprzeczkę i za wszelką cenę próbuję sobie i światu udowodnić, że poradzimy sobie wraz z mężem i trójką pociech w ogarnianiu rzeczywistości, a poligon domowy będzie przestrzenią do testowania kompromisów, małych przysług i wielkich odpowiedzialności za pozostałych. I owszem, przeklinam dni, kiedy pranie to „moja kolej” albo w których zdarzają się nieprzewidywalne „naloty” wizyt (a raczej „wizytacji”) rodzinnych… I nie wykluczam, że nadejdzie upragniony dzień, kiedy wydeleguję choćby część logistyki domowej komuś bardziej wprawnemu. Na razie jednak balansuję pomiędzy zmywarką, pralką, mopem i gotowaniem, ale w poczuciu, że dzielimy się tymi „misjami” z mężem i dzieciakami, ciągle znajdując pretekst do nowych „układów” „handelków” i kompromisów. 🙂

TAK! Ta wersja mnie była aktualna jeszcze chwilę temu!

Dlaczego o niej piszę?

Bo ciągle jestem tą samą osobą, a mimo to w tej kwestii coraz więcej się zmienia…

Kiedy mój mąż „przechwycił” kolejne obowiązki domowe (okazało się, że trzecia ciąża to już nie było takie kondycyjne eldorado jak dwie poprzednie), zaczęłam po ludzku za nim tęsknić!

Wiecznie zajęty – a to praniem, a to sprzątaniem, a to zakupami – nie miał siły (i wcale mu się nie dziwię), żeby wdawać się w egzystencjalne dyskusje wieczorne (no gaduła ze mnie okrutna i katuję go co wieczór :P). Po pracy, całej tej domowej ekstrapracy i maratonie wspólnych zajęć z dzieciakami miał po prostu dosyć.

To ja postanowiłam poszukać pomocy, ale to ON (nie dziwota) przyklasnął. I w ten sposób (w końcu) zaczęliśmy troszkę modyfikować tę naszą codzienność i uczymy się delegować choćby niewielkie obowiązki.

Nie rozumiem, dlaczego jest to taki zapalny temat. Zauważyłam, że nawet moje koleżanki polaryzują się na „absolutnie bez sensu” oraz „delegujmy, co się da!”.

Piszę o tym, bo trochę mam wrażenie, że niezależnie, po której stronie „MOCY” (albo niemocy :)) jesteś, bądź sobą i nie pozwól, by Cię oceniano! To twoja decyzja i nikomu nic do tego!

Galerie handlowe to dla mnie zuuuoooo

I znowu – nikogo nie oceniam. Dla mnie jednak to ucieleśnienie „sztucznizny” i chińszczyzny.

Nie znoszę tego weekendowego tłoku, syntetycznych zapachów, nieznośnego oświetlenia i świata iluzji, że za pieniądze można kupić piękno/szczęście/odpoczynek… Szlag mnie trafia, kiedy w sieciówkach widzę pseudorękodzieło w cenach ułamka wartości produktów rękodzielniczych rodzimych twórców. Dostaję drgawek, kiedy muszę przeparadować po otchłaniach centrum handlowego, bo w bawialni na samym jej końcu urodzinki jednej z koleżanek córki… I znowu – nie zrozum mnie źle: samo miejsce, samo spotkanie z rodzicami innych pociech „odczarowuje” tę klątwę. Znowu jest „po ludzku” i z poczuciem sensu, ale mimo wszystko…

Kiedy tylko mogę omijam galerie szeeeeerokim łukiem.

A po obejrzeniu netflixowego dokumentu „Fast fashion” praktycznie nawracam na swoją nie-galeriową herezję second-handów i ubrań handmade polskich marek wszystkie koleżanki.

Nie mam ulubionej muzyki

Nie uwierzysz, ale no po prostu uwielbiam ciszę! Do pracy, do dziergania, do spaceru, do snu…

Mam nieodparte wrażenie, że przy trójce dzieci i tym, jak ostatnio przyspieszył nasz świat, cisza to dobro luksusowe i pożeram je łapczywie. Konsumuję minuty, kiedy rodzinna „szarańcza” padnie, a ja mogę w błogości dźwięku tykającego zegara poczytać. Napawam się momentami, kiedy dom pustoszeje, a ja siadam do codziennych zadań przed komputerem lub na ulubionym fotelu do dziergania.

Kocham ten stan, kiedy moje myśli płyną tam, gdzie chcą, a nie, gdzie są kierunkowane przekazami podprogowych bodźców.

Ot – taka moja medytacja.

Nie mam wanny!

Nie uwierzysz, ale jako architekt najświadomiej na świecie wyeliminowałam ten twór z przestrzeni łazienki!

Do dzisiaj profanacją nazywa moja dalsza rodzina kąpiel noworodków w tymczasowych wanienkach (fancy dzieciogadżetów typu wiaderko kąpielowe lub najlepiej-wyprofilowana-wanienka-na-rynku też nie uznaję, choć moja mama, właścicielka sklepu z akcesoriami dla dzieci, cierpi katusze!), które przysługują tylko max. do pierwszego roku życia.

Z dumą chwalę moje pociechy, kiedy w duchu oszczędności wody ogarniają higienę poranno-wieczorną w absolutnie rekordowym litrażu prysznicowej przestrzeni. Szyba i bezbrodzikowa przestrzeń to moje narzędzie tortur – tak skutecznie indoktrynuję maluchy do poszanowania Matki Natury, że pewnie czują, że w każdej chwili mogę wkroczyć i skontrolować poziom piany w łazience (tak! środki czystości też u nas z serii tych eko- przyjaznych w ilości absolutnie minimalnej, najlepiej nie-piano-twórczych).

I choć jak każda kobieta uwielbiam długie kąpiele (moje grzeszne pachnące godziny nadużywania zużycia wody przypadają na wizyty w rodzinnym domu, gdzie studnia i szambo i reszta rodziny dzielnie znoszą upojne wieczorny taplania się z maseczką na twarzy), to jednak ekoterrorysta we mnie silniejszy. I jakoś mam wrażenie, idąc spać, że moje wybory mają znaczenie. A dzieciom trudno będzie oduczyć się pewnych nawyków (taka wyrodna matka ze mnie :P).

Nie lubię oczytanych snobów

Lubię czytać, lubię ludzi, którzy czytają.

Bo myślą.

Ale nie znoszę oczytanych snobów, którzy z czytania zrobili wyznacznik tego, czy warto z Tobą w ogóle pogadać. A najbardziej nie znoszę przeintelektualizowanych oczytanych snobów, którzy swoją wiedzę i oczytanie zamieniają w narzędzie okazywania intelektualnej wyższości nad „prostakami”, którzy nie mają w logistyce codzienności luksusu czasu z książką w dłoni.

Aż wstyd przyznać, ale zamiast książek ostatnio magazyny zagościły na sypialnianej półeczce. 🙂

No nie znoszę!

Ekstremalnie szanuję za to mądrych ludzi, którzy potrafią po ludzku pogadać z „prostakiem” i z klasą nauczyć ich czegoś tak, że nawet nie zauważyli, kiedy w ich głowach zadziała się mikro transformacja. I zarażają czytaniem. I myśleniem. Przez bycie „fajnym”. Szanuję do bólu. I kibicuję! Więcej nam takich ludzi potrzeba!

Mam jednego idola (i pewnie nie tylko ja!). Profesor Bralczyk (koniecznie sprawdź tę prelekcję) jest dla mnie takim właśnie „pozytywnie zakręconym” geniuszem, który potrafi „zejść z piedestału” i sprawiać, że bycie mądrzejszym niż minimum ścieku mainstreamu jest takie fajne.

Dojadam resztki po dzieciach

I choćbym nie wiem, jak z tym walczyła, często nie potrafię się oprzeć. Wpojona od dziecka zasada „nie wyrzucaj jedzenia, głodni Ci tego nie wybaczą” jakoś tak głęboko we mnie tkwi, że wręcz katuję siebie i najbliższych nawykiem pięciu dokładek w myśl zasady ”lepiej pięć razy dołożyć” niż przesadzić choćby raz i wyrzucać.

Ale mimo wszystko, kiedy jednak na talerzu coś zostaje – podrzucam mężowi (na szczęście ten nałogowy triatlonisto-maratończyk młóci wszystko, co ma kalorie) lub sama wcinam, ewentualnie przechowuję w mini pojemniczkach w formie kolekcji mrożonych „na zaś”, bo te dwa ziemniaki albo porcja surówki śniłyby mi się po nocach jako grzechy przedstawicieli uprzywilejowanego świata.

Mam w domu bajzel

Permanentny! I choć kiedy projektowałam z mężem własne cztery kąty i z pietyzmem oddawałam się przyjemności dobierania kolorów, faktur i rozmiarów detali, to uzyskawszy efekt surowego minimalizmu napawaliśmy się pięknem naszego wymarzonego domostwa przez bardzo krótką chwilę.

Od czasu pojawienia się dziatwy nieopanowana ilość przedmiotów wkroczyła w nasze progi, a ich wartość sentymentalna (tych milionów „pierdołek”) przelała czarę estetycznej goryczy. Zamiast walczyć, zaakceptowałam. Ba! Pokochałam i teraz (niczym pouczana niegdyś przeze mnie mama) kolekcjonuję dziecięce rysunki, najfajniejsze kamienie z placu zabaw i wyklejanki o wątpliwym poziomie dopasowania palety kolorystycznej do naszej grafitowej lodówki.

Sprzątamy na tyle, żeby funkcjonować w komforcie, ale wątpię, czy wszystkie górne półki z książkami i niezliczonymi kwiatkami przeszłyby test „białej rękawiczki”. 🙂

Atakuję jedzeniem

Pochodzę z małej miejscowości. Jak to kiedyś przeczytałam: człowiek może wyjść ze wsi, ale wieś z człowieka nigdy. I chyba coś w tym jest, bo nie odpuszczę gościom!

W mozolnym tempie małomiasteczkowej codzienności życie domowe toczyło się u nas od posiłku do posiłku. I trochę przeszczepiłam ten mechanizm dnia do naszego poznańskiego turbo tempa. Jeżeli wpadasz na dłużej niż godzinę, bez kawy i czegoś „do kawy” się nie obędzie. No dobra, czasem herbatką się wykpisz. Jeżeli już gościsz u mnie na noc to jakoś nie potrafię sobie zwizualizować wspólnych godzin bez obiadów i dyskusji przy orzeszkach do późnego wieczora.

Lubię jeść, lubię wspólnie pałaszować, lubię dzielić się tymi momentami. Pewnie długo w pamięci moim dzieciakom utkwią przymusowe posiedzenia przy śniadaniu, obiedzie i kolacji. Gościom pewnie też… Choćby była to zamówiona wyjątkowo pizza – nie ma opcji, żeby wcinać ją samotnie na kanapie! Tak jak w kuchni mojej mamy – jada się u nas przy stole i wspólnie (no ewentualnie wybacza się pożeranie tabliczki czekolady po treningu). Jakoś wybaczam mężowi te konwulsyjne konsumpcje potreningowe i nocne, bo dzieją się tak szybko, że już nawet przestałam próbować z nimi walczyć.

Uwielbiam notesy

Kupuję na potęgę pięknie oprawione, o milutkim papierze, polskie, włoskie i wszelkiej maści „rasowe”, jakie tylko wpadną mi w ręce. I leżą potem te piękności na półce, bo żal mi ich użyć i „zbezcześcić” moimi gryzmołami… Ale przełamuję się!

Zaczynam po nie sięgać!

Trzy pierwsze strony pokrywam równiuchnymi literkami, kształtnymi rysunkami i zdyscyplinowanymi numerkami stron, a potem przychodzi życie i ciąg dalszy postępuje w coraz większym chaosie. Po czym z żalem stwierdzam, że koniec – to już ostatnia strona, a tyle w połowie zapisanych i pominiętych po drodze, że nic tylko zaczynać w kolejnym brulionie, z kolejnym „mocnym postanowieniem poprawy”. 🙂

Boję się horrorów

Do dzisiaj śnią mi się sceny z „Oszukać przeznaczenie”, chociaż kiedy oglądaliśmy ten film jakieś 5 lat temu z mężem to twierdził, że to nawet tak naprawdę horror nie jest, tylko komedia!

No nie mogę! Odchorowuję nawet te soft horrory, na których moja siostra ziewa, no i konsekwentnie unikam na rzecz filmów biograficznych, dokumentalnych i netflixowych seriali, które pochłaniam kompulsywnie całymi seriami.

Najchętniej dziergając kolejny koc czy szalik.

Tak najczęściej wygląda próba chilloutu przed telewizorem… nic dziwnego, że mam netflixowe braki 😛

Lubię spotkania

To taka moja oldskulowa słabość. I choć biznesowi online nie przystoi (no przecież ZOOM call to najwygodniejsza opcja bez ruszania się z domu)to jednak, kiedy tylko mogę, lubię z rozmówcą usiąść przy kawie i dyskutować z poczuciem, że nigdzie nam się nie spieszy.

Lubię piętrowe dygresje i „offtopy”, i kiedy nagle zamiast nagrywania odcinka podcastu wymieniamy się radami na usuwanie plam z dziecięcej ciastoliny, czuję, że jestem wśród swoich. Dyscyplinuję się wtedy szybko, nie chcąc trwonić wizerunku „profesjonalnej”, ale kiedy tylko poczuję się „swojsko” daleko mi do konkretu i oddaję się filozoficznym dywagacjom na temat słuszności posiadania kwiatów doniczkowych lub wpajania dzieciom szacunku do pracy i otwartości na ludzi. No gaduła ze mnie. Bez dwóch zdań.

Jestem rękodzielnikiem w 10%

Dotarło to do mnie, jak już postawiłam prężnie działający biznes i większość domowego budżetu na fundamencie pasji do szydełkowania!

O ironio!

Zaczęło się od kursu szydełkowania online (a właściwie od samego szydełkowania), ale oszczędzę ci tutaj całej historii (odsyłam do tego wpisu, który ze szczegółami opisuje, jak to się stało, że z pani architekt stałam się panią od biznesów handmade). Szybko okazało się, że ciągła chęć rozwoju, pęd za poczuciem „większej misji” nie pozwoliły mi tak po prostu wykorzystywać wolnego czasu na dzierganie (choć to kusząca wizja, ciągle mam twórczy niedosyt, bo gonię za rozwojem).

Owszem opracowuję nowe wzory, testuję włóczki, prowadzę warsztaty szydełkowania, ale jednak totalnie wciągnął mnie „Biznes ONLINE”(świadomie piszę przez duże B!).

Zdecydowanie najbardziej lubię warsztaty szydełkowe. Szczególnie te w plenerze.

Odkryłam, że im więcej sama potrafię, im więcej mechanizmów rynkowych „rozkminiam” i przekładam na te nasze rękodzielnicze realia, tym lepiej mogę służyć szerszej „misji”. Lubię myśleć, że „uzdrawiam” rękodzielnicze biznesy, aby przechodziły ewolucję od kosztownego hobby do dochodowej formy utrzymania dla twórców najróżniejszych technik.

Od czasu kiedy uświadomiłam sobie, że większość moich klientek to mamy w szpagacie między pracą a macierzyństwem, tym bardziej czuję, że ciąży na mnie obowiązek ciągłego rozwoju, dokształcania i ulepszania swoich umiejętności jako mentorka – z korzyścią dla rękodzielniczych biznesów moich klientek. Głęboko wierzę, że wspólnie odczarujemy mit biednego artysty na rzecz „obrotnej” przedsiębiorczyni, świadomej swoich unikalnych umiejętności i uczącej swoje pociechy przedsiębiorczego, proaktywnego podejścia do kształtowania swojej sytuacji na rynku pracy. Szydełko cierpliwie poczeka. Teraz czas na przekazywanie tego, co wiem, innym. Nie mogę patrzeć, jak zaniżone poczucie własnej wartości świetnych rękodzielniczek skutkuje porzucaniem niewątpliwego „powołania” na rzecz szeroko pojętego „zarabiania na chleb”. Wierzę, że przy odrobinie wiedzy, każdy rękodzielnik jest w stanie zarobić nawet na grubą warstwę „masełka”.

To z tego głębokiego poczucia, że robię coś potrzebnego, wartościowego i ważnego wzięły swój początek moje flagowe autorskie programy wspierania rozwoju biznesowego dla rękodzielników (po szczegóły na temat każdego z nich odsyłam Cię do oddzielnego wpisu).

Krzyczę na dzieci

Staram się, jak mogę. Czytam mądre książki i lubię łechtać ego świadomością, że uczę dzieci tego, co ważne, słuszne, wartościowe. Rozmawiam, cierpliwie edukuję, daję uważność bez opamiętania.

Są jednak takie dni, kiedy potrafię ryknąć tak, że sama się zastanawiam, dlaczego jeszcze sąsiedzi z pretensjami nie wpadają. Dlatego szczerze podziwiam mamy, które w obliczu ewidentnych złośliwości małych osobników potrafią zachować zimną krew i po raz piętnasty cierpliwie tłumaczyć, prosić i z drżącym uśmiechem obrócić najgorszą zniewagę w zabawę. Dlatego nie oceniam tego, jak inni wychowują swoje dzieci.

Choć nieraz ciśnie mi się na usta sterta dobrych rad, nie udzielam ich, chyba, że ktoś o nie wyraźnie prosi.

No i na deser… uwielbiam się UCZYĆ!

Niezależnie, czy w formie webinaru, wykładu, prelekcji, konferencji.

Pochłaniam wiedzę, konsumuję rozmowy z nowymi ludźmi. I im bardziej egzotyczne (dla mnie) rzeczy robią, tym bardziej jestem zafascynowana.

Całe szczęście w dobie „internetów” można wiedzę „ćpać” w domowym zaciszu. 🙂

(Tu akurat fotka webinaru mojej mentorki biznesowej Sigrun w programie SOMBA)

Czy jestem dziwna? Nie wiem!

Ale jeżeli takich „dziwactw” możesz doszukać się u siebie, koniecznie pisz!

agnieszka@oplotki.pl

 

 

Masz dosyć narzuconych definicji szczęścia?

POZNAJ SEKRET SUKCESU NA WŁASNYCH WARUNKACH

i bądź pierwszą osobą, która przeczyta książkę

 

OPLOTKI. SUKCES HANDMADE.

 

Książka, w której zawarłam lekcje i wskazówki, jak zbudować własną definicję sukcesu na bazie mojej wyboistej drogi.

Porcja skondensowanej wiedzy w cenie dostosowanej do każdego budżetu.

Treść, którą pochłoniesz przy parującym kubku w ulubionym fotelu, w dowolnym miejscu i czasie.