Podsumowanie Dekady
[For English Version of the text SCROLL DOWN]
Trójka dzieci, dwa duże projekty biznesowe i jeden społeczny. Małżeństwo i przyjaźnie trwające latami. Trzy miasta, do których ciągle wracam z sentymentem. Linia Berlin – Poznań – Warszawa wałkowana w tę i z powrotem w różnych konfiguracjach.
Dekada pełna lekcji, które zmieniły mnie na dobre i sprawiły, że ciągle wzrastam. Dokładnie tego życzę i Tobie na tę nadchodzącą dekadę 2020.
Zadbajmy, aby każdy nowy rok, miesiąc i dzień był dokładnie taki, jakiego chcemy!
A jak to było dokładnie? Ano tak:
2010
Po studiach na UAM (Filologia Angielska) zamiast grzecznie zostać „panią nauczycielką” albo – przy dobrej organizacji czasu – przyzwoitą tłumaczką, zrobiłam pierwszy krok ku dziecięcemu marzeniu i rozpoczęłam studia na Politechnice na kierunku Architektura i Urbanistyka. Po kilku latach studiów i pracy (tak, wiem, że trzy pierwsze lata to imprezowanie… tfu! Integrowanie, ale ten etap zaliczyłam już na filologii i bardziej bawiło mnie bieganie z CV-kami po lokalnych biurach architektonicznych oraz pisanie artykułów naukowych o konstrukcjach drewnianych), dzięki zwycięskiej Ogólnopolskiej Olimpiadzie Języka Angielskiego dla studentów uczelni technicznych miałam „fory” podczas aplikacji o możliwość udziału w programie studenckiej wymiany międzynarodowej, więc wybrałam…
Nie! Wcale nie słoneczną Hiszpanię ani nie Skandynawię, którą zawsze chciałam zwiedzić…
Wybrałam Berlin. Z przyziemnego powodu: byłam już mężatką i nie wyobrażałam sobie związku „na odległość”. Nasze młode weekendowe małżeństwo dotowane z niemieckich proszków do prania, które Jacek przywoził co niedziela i sprzedawał wśród znajomych z korpo, przeszło poważną próbę.
Ta nasza małżeńska historia w ogóle jest niezłym materiałem na osobną opowieść, ale to może kiedyś. Na razie zdradzę Ci tylko wspomnienie przenoszenia przez próg wspólnego pokoju w akademiku. 😛
Studia w Berlinie (Architektura na Technishe Universität Berlin) dały mocno w kość, ale i „otworzyły” głowę raz na zawsze. Rok 2010 zakończyłam śmigająco. Dosłownie – na desce snowboardowej, która była naszym „mocnym” zakończeniem epoki rozłąki, tęsknoty i ogromnej pracy w imię „lepszej przyszłości”.
Z łezką rozczulenia wspominam wypad z mężem i naszą ekipą do francuskiego Valmeinier, huczny Sylwester w Warszawie i powolne dochodzenie do siebie po maratonie szaleństwa noworocznego.
Później zaczęła się już „orka” pracy nad dyplomem i dłuuugie dupogodziny klikania, na zmianę z konsultacjami u najlepszej promotorki na świecie – prof. dr hab. Teresy Bardzińskiej Bonenberg (każdy, kto miał okazję uczyć się u tej WIELKIEJ PEDAGOG, podeprze moją totalną fascynację, szacunek i wdzięczność za to, że tacy mentorzy jeszcze znajdują czas dla zwykłych studentów).
Jacek cisnął w pracy, ja na uczelni, więc byliśmy nie lada kuriozum w akademiku budzącym się do życia około 23.00 (taki protip: dyplom pisany/projektowany/klikany z akademika = nie zaginaj rzeczywistości i nie próbuj spać od 21.00, bo mąż wstaje do pracy o 5.30 i marzycie o wspólnym śniadaniu; lepiej sprawdzi się system: drzemka po obiedzie – klikanie do 2.00 – sen – klikanie od 6.00 do obiadu – i tak w kółko. Aaaaa! No i przy okazji: czasem załapiesz się na browara lub cytrynówkę, kiedy już naprawdę potrzebujesz przerwy od akapitów o rewitalizacji historycznego domu w górnołużyckiej konstrukcji przysłupowej).
2011
W czerwcu 2011 roku, chwilę po obronie dyplomu mgr inż. arch. (jako pierwsza z kilku osób na roku, bo reszta przełożyła to na wrzesień), zostaję absolwentką NOBLA!!! Co prawda studenckiego (kategoria Sztuka), a nie tego głównego, ale i tak pękłam z dumy! Jako świeżo upieczona absolwentka architektury (Politechnika Poznańska i Technishe Universität Berlin) zamiast „odcinać kupony” od tego, na co pracowałam przez 5 lat studiów (nie licząc tych poprzednich – Filologii Angielskiej na UAM), wyemigrowałam do Warszafffki. Mąż – projektant drogowy, tak jak i cała populacja „drogowców” w Polsce, ruszył budować i nadzorować budowę autostrad na Euro 2012. Od razu trafiłam do kameralnego biura architektonicznego „na rozbiegu”. Moja słabość do tradycji i historycznej architektury (dyplom z rewitalizacji unikalnej przysłupowej konstrukcji drewnianej) zadecydowała o fakcie dołączenia do mocno progresywnego biura. Nie kryję, że najlepiej wspominam ten właśnie początkowy okres rozwoju firmy Rysyarchitekci.pl. Niewielki (jeszcze wtedy) zespół, masa zapału i idealizmu projektowego, siedziba na poddaszu społecznej czytelni dla dzieciaków, kociak, który łagodził firmowe obyczaje – to zdecydowanie moje klimaty.
Nawet udało mi się go raz złapać w trakcie „współpracy”
Nawet nie zorientowałam się, kiedy kolejne miesiące ciągu pracy mijały niepostrzeżenie. Odhaczałam kolejne wspólne projekty do portfolio i intensywnie uczyłam się prowadzenia własnej firmy architektonicznej (Rafał, dziękuję! – to był bardzo cenny okres nauki i praktyki; to u Ciebie pierwszy raz zobaczyłam nowy leadership w praktyce – bez zadęcia, zbędnego dystansu i tworzenia sztucznych barier. Skrzętnie notowałam to, jak prowadzisz zespół, jak „spotkanka”, „rysuny” i „kurczaczki” zmiękczają tę naszą branżową nowomowę i wlewają pozytywną energię do zespołu). Kiedy teraz spoglądam na te projekty, które najmocniej utkwiły mi w pamięci wspólnego projektowania (bliźniacze dworce w Strykowie i Głownie, detale historyczne dla dworca w Przemyślu, Muzeum Rybołówstwa w Niechorzu) widzę, że nawet nieświadomie ciągle oscylowałam wokół tradycyjnych form, rodzimej ciesiołki, rzeźby, doszukiwania się echa historii we współczesności.
To był czas życia pracą – dla mnie i Jacka (tak, już wtedy dawno byliśmy małżeństwem, ale to akurat „prehistoria” sprzed ostatniej dekady). Czas zarywania nocy dla dedlajnów i oddawania życia za korpo. No dobra, może u mnie to nie było korpo, ale ślęczenie po nocach i nadgodzinki były na porządku dziennym, nie licząc korków i weekendów na regenerację w dresie, bo chęci najmniejszych nie było na żadną aktywność. Wbrew pozorom kochałam to tempo.
Oboje jednak czuliśmy, że warszawskie tempo to nie warunki dla nas. Zwłaszcza że powoli kiełkowała w nas potrzeba zapuszczenia korzeni. Dosyć już mieliśmy wynajmowanych mieszkań, jadania na mieście, weekendów „na szybko” i długich kilometrów do kogokolwiek bliskiego. Nawet kosztowne wakacje letnie i snowboardowe urlopy nie rekompensowały nam tego poczucia, że nie w taki sposób chcemy przeżywać naszą codzienność.
Krótkie wypady w ciepłe kraje i na deskę już nie starczały, żeby regenerować siły do pracy w tym tempie, więc postanowiliśmy na dobre opuścić Warszawę.
Z tradycyjnym rodzinno-snowboardowo-sylwestrowym przytupem rozpoczęliśmy 2012 rok.
2012
No i wróciliśmy. Ukochany Poznań powitaliśmy kredytem mieszkaniowym na resztę życia, odświeżaniem zaniedbanych znajomości i totalnym slow tego miasta (no dobra, może najwolniejsze to ono nie jest, ale tempo Warszafffki jest nie do przebicia). Mąż wrócił pod bezpieczne skrzydła poprzedniej firmy, a ja… no cóż…
W Warszawie zdążyłam przywyknąć do stawek, które satysfakcjonowały, do podejścia do ludzi, gdzie ceniono za doświadczenie, a nie koneksje. W Poznaniu zderzyłam się ze ścianą śmiesznych płac (może miałam po prostu pecha?), poznałam smutne historie kolegów i koleżanek ze studiów. Niedowierzając, wybrałam się nawet na kilka rozmów o pracę. No i pełna rozczarowania i niezgody na bycie traktowaną w podobny sposób założyłam własną działalność.
Pani Przedsiębiorczyni przez duże P – dreszczyk emocji, nowe ciuchy, nowa fryzura, nowy look na miasto i (wmawiałam sobie) byłam GOTOWA. Uśmiecham się pod nosem, kiedy patrzę na tę fotkę. Jak wiele jeszcze wtedy trudnych lekcji przedsiębiorczości było przede mną! Ale też, ile przygód!
Z perspektywy czasu ta brutalna lekcja od poznańskiego rynku architektury jawi się mi jak największy motywator do wyjścia ze strefy komfortu! Z powodzeniem mogę przyznać, że to wtedy narodziłam się jako przedsiębiorca. Skorzystałam z dotacji, żeby kupić licencję na specjalistyczne oprogramowanie (w dzisiejszych czasach to już nie są tak kosmiczne kwoty, ale wtedy brak konkurencji pozwalał na sprzedawanie legalnego software’u do projektowania i wizualizacji za jakieś nieogarnialne kwoty) i ruszyłam dumnie jako Architektura Agnieszka Gaczkowska. Paradoksalnie, mieszkając w Poznaniu, realizowałam głównie projekty spoza tego miasta. Ba! Nawet spoza województwa! Kujawsko-pomorskie stało się moim „terytorium”. Nawet główna siedziba firmy do dzisiaj funkcjonuje właśnie tam.
2013
Eldorado bycia własnym szefem, sprytne kooperacje projektowo-wykonawcze (mąż – „branżysta” – drogowiec oraz duża ekipa znajomych z okresu studiów plus wykonawcy doglądani przez mojego osobistego tatę, który w międzyczasie przebranżowił się na budowlankę, bo tak spodobały mu się nowe technologie; tata całe życie naprawiał sprzęty RTV-VIDEO, ale kiedy jego zawód praktycznie wymarł, tylnymi drzwiami zaawansowanych instalacji ledowych wszedł do świetnych zespołów wykonawców budowalnych) i – nie czarujmy – imponujące finanse ładowały moje baterie. Warto wspomnieć też o dzikiej frajdzie na poziomie personalnym: od niskich uczuć triumfu, kiedy koledzy z roku chałturzyli albo za psie pieniądze, albo za „materiał do portfolio” (czyt. za darmochę! – klasyczny sposób na wyzysk żółtodziobów przez właścicieli biur w naszej branży) i to ja mogłam im uczciwie zapłacić za pomoc w projekcie, poprzez typowo kobiece rozbijanie szklanego sufitu (nic nie zastąpi satysfakcji, kiedy wszyscy panowie na budowie proszą o rozwiązanie problemu, najlepiej na rysunku lub schemaciku, który wszyscy odczytają, a Ty wiesz, co robić!), aż po czysto rodzinne: „Zobaczcie! A nie mówiłam, że się uda!?”. Po filologii raczej zachęcano mnie do pójścia do „normalnej pracy” zamiast myślenia o kolejnych, wymarzonych studiach architektonicznych. Nigdy nie zapomnę dziadkom wsparcia duchowego i pożyczki na pierwszy, najcięższy rok na Polibudzie.
To był rok przełomów. Również prywatnie. To wtedy pojawiła się nasza pierwsza córka.
Och, jaką byłam modną mamą. Od rasowych kiecek ciążowych po najbardziej wypasione biustonosze do karmienia, najmodniejsze śpioszki i wszystkie insta-baby-must-have. Idealny target branży dziecięcej i parentingowej. A co najważniejsze, godziłam rolę mamy i przedsiębiorczyni! Akurat kończyłam dużą realizację (adaptacja dawnej cukrowni na powierzchnie biurowe dla firmy transportowej) i co prawda zdarzało mi się biegać po budowie z zachustowaną Lenką, ale najczęściej po prostu „ratowałam” rysunkami rozwiązań „na już”. No bajka, prawda? Taka biznesmama na high-life.
Czułam zmęczenie, czułam niedospanie, czułam, że za dużo, za szybko i wszystko na raz. Ale nie przyznawałam tego przed sobą, a – broń Boże! – przed światem. Nawet w ciąży na pełnych obrotach, zawodowo i prywatnie.
Nawet w zaawansowanej ciąży nie odpuszczałam pracy czy też spotkań ze znajomymi. Ba, nawet wybrałam się na koncert ukochanej Alicii Keys! Nie było opcji, żeby uronić choćby odrobinę wrażeń, jakie były w zasięgu naszego czasu.
Idealny wizerunek wszechogarniającej mamy, który pewnie dobijał moje koleżanki z dzieciobasenów, dzieciosensoryki, dzieciomuzyki i co tam jeszcze aktualnie było modne, nie mógł przecież mieć ani jednej rysy!
Tak! Snowboard w austriackich Alpach też zaliczyliśmy z kilkumiesięczną Lenką „pod pachą”. No bo przecież jak? Zwolnić?!? Odpuścić!?!? NIGDY!
2014
Duma rodziców, duma męża, niedościgniony wzór koleżanek, które wpadały po porady „jak się ogarnąć” i na kawkę do mojego wypucowanego domku (oczywiście, na tej płaszczyźnie też nie mogłabym odpuścić! No jak?!). Oj, jaka byłam mądra, pomocna, uczynna w dzieleniu się patentami na to, jak klikać projekty, kiedy dzidzia książkową drzemkę zalicza. Oj, jak łatwo było mi oceniać mamy, które marząc o chwili dla siebie, pakowały dzieci do żłobka, żeby choć w pracy odetchnąć od pieluch. Oj, jaka byłam głupio-mądra!
Ale byłam też obsesyjnie spełniona jako mama. Wielka rewolucja w głowie dopiero się zaczynała. Coraz częściej trafiałam na bardziej doświadczone mamy przedsiębiorczynie, które powoli, stopniowo, cierpliwie pokazywały mi, jak mocno mój punkt widzenia jest ograniczony. Niczyja wina. Tak mnie wychowano, w takim środowisku brodziłam całe życie, takie wartości zasysałam – jak gąbka.
No przecież z dzieckiem można dokładnie tak samo, jak bez!!!
Jeszcze wtedy wmawiałam sobie, ale powoli już coś we mnie pękało…
Lenka przejmowała uwagę na spotkaniach z bezdzietnymi znajomymi, którzy powoli się wykruszali.
Jestem ogromnie wdzięczna jednak za to odwieczne pragnienie „więcej”, za ten gen drążenia głębiej, który pewnie jakoś podświadomie dał odwagę do tego, by wskoczyć z ciepłego jeziorka pierwszej dzidzi w Bajkał drugiej… pod rząd.
Żeby nie było, że macierzyństwo zrobiło mi z mózgu budyń, równolegle pracowałam na pełnych obrotach (jeżeli jesteś na etacie, doceniaj każdą chwilę macierzyńskiego, bo na własnej działalności nie jest już tak kolorowo!). Teoretycznie zatrudniałam, bo w świetle prawa dla przedsiębiorczyń praca i opieka nad dziećmi się wykluczają. Nie wnikając bardziej w szczegóły – ciągłe drżenie przed fiskusem wpisane jest niestety pomiędzy dzieci i własny biznes. W praktyce wiecznie martwiłam się, czy spotkanie z pracownikiem to już powód, dla którego łamię jakieś przepisy (bo pracuję niby), czy jeszcze wolno mi pochylić się nad koleżanką i pokazać, jak dany rysunek miałby wyglądać (bo teoretycznie, jak już coś jej tam poklikałam na monitorze, to ja wykonałam pracę). Nawet z głupim podpisem na fakturze pędziłam do zatrudnionej koleżanki, bo przecież mi nie wolno, bo mogę stracić status „osobistego sprawowania opieki nad dziećmi”. Na etacie możesz dorobić do bezpłatnego wychowawczego. Niestety „na swoim” nie jest to już takie proste. Raczej czeka Cię opłacanie pełnej składki ZUS albo kary za nielegalną pracę…
Eh… wtedy pierwszy raz trafiłam na tę poniższą grafikę. To ona uruchomiła całą lawinę przemyśleń na temat linii praca – macierzyństwo – życiowe wybory – priorytety. Zawsze miałam wszystko, na co pracowałam. Nagle zdałam sobie sprawę, że tak dłużej się nie da. Czas nauczyć się wybierać.
Grafika znaleziona w czeluściach Internetu mocno dała mi do myślenia…
2015
No i jak się domyślasz, wybrałam. Synek przyszedł na świat w maju, a ja na dobre pożegnałam się z tempem biznesmama na rzecz slow mummy.
Synek, który w wieku 7 miesięcy potrafił już wyjść z kojca (dla niedzieciatych: to takie pseudo łóżeczko, do którego wkładasz dziecko jak do bezpiecznej klatki z masą zabawek, żeby nie zrobiło sobie krzywdy, kiedy oddajesz się hedonistycznym pięciominutowym oddechom od ciągłego posiadania oczu w du@# i na przykład idziesz na dłuższe posiedzenie do toalety), dał mi – delikatnie mówiąc – w kość. Zwłaszcza że za punkt honoru przyjęłam fakt, że pierwszą placówką moich dzieci będzie przedszkole! Tak! Dobrze się domyślasz. Lenka (spragniona ciepła i uwagi) oraz Tomek (najruchliwsze dziecko jakie znam) = macierzyństwo level hard.
Teraz śmieję się z takich fotek, ale w dobie wiecznego niedosnu, niedoczasu, niedoodpoczynku, jakoś nie było mi do śmiechu.
Ale, jak to mówi moja babcia: „Nie ma tego złego”. He he 🙂
Z jednej strony to czas totalnego porzucenia pracy. Oddawałam klientów kolegom i koleżankom po fachu, ale sama odpuściłam totalnie. Nie muszę pewnie wspominać, jak odbiło się to na domowym budżecie na rzecz…
No właśnie.
To był ten moment!
Aby kreatywnie wypełnić godziny, kiedy byłam przyspawana do Tomkowych ust ssących, ruszyłam na poszukiwania dzieciorękodzieła. I tak się zaczęło. Kiedy zobaczyłam, jak bardzo ono ratuje skołatane nerwy Lenki (raczkujący brat coraz bardziej dawał się we znaki), sama ruszyłam w sentymentalną podróż po wspomnieniach rękodzielniczego dzieciństwa. Zaczęło się od szycia ubranek dla lalek, lepienia glinianych naczyń, malowania, wycinania, przyklejania i dłubania w najróżniejszych masach.
Kuchnia zamieniała się w pracownię malarstwa, rzeźby, filcu, tkania. Kreatywnej rozpuście nie było końca!
Kiedy w szale przedświątecznych przygotowań babcia (co roku spędzamy święta w rodzinnej miejscowości w rytmie odwiedzania rodziców, teściów, babć, ciotek i dalszej rodzinki) znalazła stare zapasy włóczki, drutów i szydełkowych gadżetów, przeniosłam się w świat wspomnień z podstawówki i ogólniaka. Moje pokolenie dziergało superdługie szale i wielkie nirvanaswetery, które nosiło się do martensów. I za cho@#$ nie pokażę Ci fotek z okresu, jak wtedy wyglądałam :P).
I to był ten magiczny moment!
Na nowo połknęłam bakcyla dziergania. A może babcia wiedziała, że mi to pomoże (dostawałam fioła w tej mojej złotej klatce perfekcyjnego macierzyństwa). W każdym razie rzuciła od niechcenia: „Zabieraj to do Poznania, bo sprzątam w szafach na święta i jak nie zabierzesz, to wyrzucam (no jakoś nie wierzę, że nowy kocyk z magicznej wełny, kupiony impulsywnie na jakimś durnym pokazie, miałby zająć honorowe miejsce w największej szafie).
Z świąt 2015 wróciłam już zainfekowana bakcylem dziergania. I ta kojąca infekcja przejęła kontrolę. Po raz pierwszy końcówka roku obyła się bez snowboardowego wypadu. I świat się nie zawalił!
„No dobra! To ja się pytam, gdzie są moje narty!? I Wasze deski!?”
2016
Dziergałam jak szalona! Pufki do dziecięcego, pledy do sypialni, koce do salonu, dywany, poduszki, osłonki na donice, serwetki na stole, maskotki dla dzieci. Wpadłam w cug!
Ilości włóczki, bawełnianego sznurka, wełny i akcesoriów do szydełkowania przerosły moje najśmielsze oczekiwania lokalowe i budżetowe.
Ze względu na mój zawód (i ciągłą potrzebę dokupienia nowych włóczek – więc i debet na koncie) zaczęłam realizować małe projekty pokoików dziecięcych. Przyznam się bez bicia, że tak aranżowałam wnętrza, że jakoś magicznie zawsze znajdowały się tam co najmniej ze dwie poduchy, dywan i pufki mojego szydełkowego wykonania. W ten sposób monetyzowałam moje skille – i te architektoniczne, i te szydełkowe. A że trafiłam na moment mody na handmade we wnętrzach (mam wrażenie, że ta fala ciągle wzbiera, rotują tylko aktualnie trendujące techniki), znowu poczułam się jak przedsiębiorca!
Równolegle do mini projektów ruszyłam z regularnymi warsztatami szydełkowania. Koleżanki po architektonicznym fachu wpadały odpocząć od ekranów przy niespiesznym slow dziergania i domowego ciasta. Powoli w moim domu zaczęły gościć koleżanki koleżanek, potem koleżanki koleżanek koleżanek. Ja czerpałam pełnymi garściami z tego „zewnętrznego” świata i rozmów – tak słodko innych od tych na placu zabaw (dostawałam szału, kiedy znowu wjeżdżał temat bezglutenowego obiadu, nowych kurteczek czy najmodniejszych dzieciozajęć lub zaczynało się pouczanie, kiedy i co się powinno, trzeba albo jest zalecane).
Kilometry sznurków i włóczek, hektolitry kawy i przegadane dłuuugie godziny. Tak w skrócie można streścić start warsztatów OPLOTKI.
Tylko mężowi coraz mniej podobał się schemat pt. „Wracam po pracy w korpo, marzę o dresie i kolacji, a tu stado bab, herbatka z wkładką i gooooodziny plotkowania w salonie, podczas, gdy ja z dziećmi >>>ciii<<< w ich pokoiku”.
Czasem udawało mu się wyrwać z domu, ale zazwyczaj z dwójką łobuzów pod pachą. Nie dziwię się, że było mu ciężko… 😛
To on postawił sprawę jasno. Dyplomatycznie mówiąc, poprosił o przeniesienie tych sabatów poza domowe pielesze. I TAK NARODZIŁY SIĘ O-PLOTKI!
Dzięki wydarzeniom na Facebooku nasze szydełkowe narady nabrały tempa. Na prędko sklecony fanpage (bo wydarzenia prywatne były niewidoczne dla nieznajomych) trzeba było nazwać – więc PLOTKI PRZY OPLATANIU dały OPLOTKI. I tak zaczął się nowy rozdział w moim życiu.
Poszukiwanie warsztatowych inspiracji dla OPLOTKI oczywiście przenikało się z domową codziennością.
W okolicach listopada/grudnia dojrzałam do tego, aby warsztaty były płatne. Wyobraź sobie chmarę totalnie obcych osób, która oczekuje od Ciebie, że będziesz uczyć szydełkowych gwiazdek zamiast spędzać czas z mężem, którego nie widziałaś cały dzień.
Ciągły niedoczas wspólnych chwil w gronie całej rodziny zrekompensowały nam święta. Powoli zaczynaliśmy tęsknić za snowboardową tradycją i nieśmiale kiełkowały w nas pomysły na zarażenie dzieci miłością do białego szaleństwa.
2017
Jak się domyślasz, to w 2017 roku skrystalizował się w mojej głowie pomysł na szydełkowy biznes. Przetestowałam, sprawdziłam, wiedziałam, że nie może się nie udać. Potrzebowałam tylko (a raczej aż!) konkretnych umiejętności. Totalnie nowa branża. Totalnie nowy charakter usług. Totalny stereotyp, że to niedochodowe hobby dla mamusiek, a nie sposób na zarabianie na chleb, i to niesamowite przeczucie, że to JEST TO! Kilka miesięcy bezskutecznie szukałam mentorów biznesowych, którzy pomogliby mi w internetowym marketingu, strategii biznesowej i ogólnym „postawieniu” tego modelu biznesowego na nogi. Oszczędzę Ci historii rozczarowań, zainwestowanych pieniędzy, których ubywało w zastraszającym tempie. Poradzę tylko na bazie bolesnych doświadczeń: wybieraj mentorów, którzy dokonali tego, co Ty planujesz. A jeżeli planujesz uczyć się biznesu – to z pewnością nie u tych, których jedyny biznes to uczenie biznesu…
Ucz się od praktyków!
Jak pewnie już wiesz z jednego z poprzednich wpisów, gdzieś w okolicach 2016-2017 narodziły się OPLOTKI, ale tak naprawdę rozwój marki liczę od momentu, kiedy zaczęłam współpracę z moją mentorką biznesową SIGRUN.
We wrześniu 2017 dołączyłam do programu online MBA (SOMBA), aby uczyć się marketingu internetowego i metod na sprzedawanie moich rękodzielniczo-architektonicznych usług, ale tak naprawdę znalazłam o wieeele więcej!
Po 3 miesiącach z powodzeniem sprzedałam swój pierwszy kurs online (szydełkowy, który do dziś jest w ofercie OPLOTKI w ciągle ulepszanej formie) i ruszyłam na podbój poznańskich spotkań networkingowych jako prelegentka inspirująca do przedsiębiorczości kobiecej wbrew schematowi mama = praca albo dzieci.
Stałam się znowu biznesmamą. Oj, nie kryję, że brakowało mi tej przedsiębiorczości. Brakowało.
Do dziś mi to zostało i przyjmuję każde zaproszenie na event, na którym mogę poopowiadać o tym modelu biznesu online, który – moim zdaniem – daje ogromne możliwości właśnie obciążonym czasowo (nie tylko macierzyństwem) kobietom.
Wspólne wypady rodzinne przeplatałam wyjściami biznesowymi i nagle ponura codzienność na nowo nabierała rumieńców.
W końcu dałam sobie pozwolenie na nieogarnianie wszystkiego. Przestałam zrzędzić i odpuściłam trochę hodowanie dzieci na genialnych pływaków, muzyków, superkreatywne istoty myślące. Nauczyłam się doceniać to, że nie wszystkiego te nasze dzieciaki muszą uczyć się od mamy. Mają przecież fajnego tatę.
2018
Był rokiem wielkich przełomów dla OPLOTKI.
Poza produktami rękodzielniczymi, kursami rękodzieła online (do dzisiaj znajdziesz je w naszym sklepie) oraz warsztatami realizowanymi stacjonarnie do oferty wprowadziłam… siebie!
Po licznych zapytaniach typu „jak Ty to robisz, że Ci się udaje utrzymywać z rękodzieła?”, postanowiłam w końcu zacząć dzielić się wiedzą i doświadczeniem zdobywanym zarówno w programie SOMBA (więcej ogólnej wiedzy biznesowej), jak i w praktyce (bardziej kosztowna metoda prób i błędów, wdrażania rozwiązań i pomysłów, które często były trafione, ale też czasem wymagały wiele czasu i uwagi, a okazywały się nietrafione). Na podstawie tej mikstury wiedzy teoretycznej z zakresu szeroko pojętego biznesu online oraz doświadczeń w branży handmade powstały programy dla rękodzielników:
Akademia Rękodzielnika oraz bezpłatna grupa wsparcia OPLOTKI AND FRIENDS – JAK ZARABIAĆ NA RĘKODZIELE, a ja z powodzeniem realizuję szkolenia stacjonarne dla rękodzielników. Najczęściej są one organizowane dla grup zainteresowanych konkretnym zagadnieniem (np. jak promować rękodzieło na Pinterest, jak założyć sklep internetowy z rękodziełem itp.) lub realizowane na zlecenie zewnętrznych podmiotów (np. na zlecenie Miasta Poznania dla uczestników ZAUŁEKRZEMIOSŁA ).
W 2018 roku przekonałam się również, że dla rękodzieła nie ma granic i jest to zaledwie furtka do realizowania większych projektów z głębszym przesłaniem. Takie wydarzenia jak np. Międzynarodowy Festiwal Kultury Dziecięcej w Pacanowie uświadomiły zarówno mi, jak i koleżankom z zespołu, że ta praca daje niesamowitą możliwość poznawania nowych miejsc i ludzi oraz „otwierania głowy” na nowe.
Omal przeoczyłam ważnego faktu! Na przełomie 2017/2018 zdałam sobie sprawę, że „wielkie rzeczy”, do których stopniowo nabierałam odwagi, nie zadzieją się same. Tym bardziej – nie zrealizuję ich w pojedynkę. Zaczęłam coraz bardziej świadomie pracować nad zbudowaniem zespołu osób, z którymi wspólnie będziemy realizować „misję” OPLOTEK. Znowu pod przewodnictwem mojej mentorki Sigrun (tutaj posłuchasz upublicznionej części mojego szkolenia) uczyłam się umiejętności potrzebnej do prowadzenia już nie tylko jednoosobowego biznesu, ale skillsetu potrzebnego do tworzenia całej organizacji.
Dokładnie 31 lipca oficjalnie wystartowało STOWARZYSZENIE OPLOTKI, lokal i pierwszy wielki wspólny projekt: Projekt Zajezdnia, a właściwie OPLOTKI POP-UP.
Kiedy zobaczyłam, jak potężne rzeczy OPLOTKI mogą robić w zgranej grupie kobiet, pozbyłam się wszystkich obaw. Zrozumiałam, że do takich rzeczy „jestem stworzona”! Z całą energią (i ogromną wdzięcznością za umiejętności zdobyte w programie) zostałam ambasadorką programu SOMBA (tu piszę więcej o programie Sigrun). Oficjalnie pomagam w tzw. onboardingu nowych uczestników. W praktyce – taki roczny intensywny program dla przedsiębiorców to trochę jak uniwersytet: ja pomagam w szybszym odnalezieniu odpowiednich materiałów w bibliotece, zadomowieniu się w tej międzynarodowej społeczności i przygotowaniu do „zajęć”, które często są bardzo intensywnymi sesjami z porcją wiedzy do wdrożenia w swoim biznesie od zaraz. Minimalizuję czas potrzebny na zorientowanie się, jak działa program, aby zmaksymalizować Twoje efekty.
2018 rok był bogaty w przełomy, inicjatywy, działania i wnioski, dlatego po więcej zapraszam Cię do szczegółowego podsumowania video poniżej.
2019
Wiem, opisałam mijający rok szczegółowo w poprzednim artykule – ale mimo wszystko powtórzę wniosek, który dzwoni mi w głowie najgłośniej.
Gdzieś usłyszałam takie zdanie: „Jesteś wypadkową pięciu osób, z którymi spędzasz najwięcej czasu”. Jakoś mocno zapadło mi w pamięć. To było dawno, ale właściwie dopiero w 2019 „na całego” postanowiłam wdrażać to w życie. Świadomie wybierałam wydarzenia, na które poświęcałam czas. Świadomie wybierałam towarzyszki spotkań przy kawie. Coraz bardziej świadomie wybierałam rodzinę ponad rozpraszacze. I to działa!!!
Porównuję się do siebie z wczoraj. I wiesz co? To porównanie wypada coraz bardziej korzystnie. W jakim sensie? A no takim, że widzę, jak się zmieniam i powolutku staję się tą osobą, która mi imponowała jeszcze rok, dwa lata temu.
Sigrun live, Forbes Women Meetup, Kongres Kobiet i inne spotkania silnych kobiet które imponują mi osiągnięciami. Mam wrażenie, że przez jakąś magiczną dyfuzję uczę się ich determinacji, skupienia na celu, nierozpraszania małymi sprawami (im bardziej jestem widoczna, tym hejt frustratów leje się szerszym strumieniem). Uczę się radzić sobie z trudnymi emocjami, poznaję specjalistki w dziedzinach, o których istnieniu jeszcze jakiś czas temu nie miałam pojęcia, i czerpię garściami z tego przebogactwa Życia przez duże „Ż”.
Wiem, że Twoje wzorce są prawdopodobnie zupełnie inne, ale sama idea dawania sobie szansy, otaczania się inspirującymi CIEBIE namacalnymi dowodami, że da się, działa jak żaden inny motywator – niezależnie na jakim polu. Kiedy przejmujemy inicjatywę, aktywne działania zastępują bierne marudzenie. Wszędzie tam następuje pozytywna zmiana! W jakiś sposób naginamy ten skostniały świat do swoich potrzeb i zmieniamy go dla siebie i innych na ciut lepszy, ciut bardziej „NASZ”.
Jeżeli nie podoba nam się rzeczywistość, w której funkcjonujemy, zmieniajmy ją same! Nikt tego za nas nie zrobi!
I tego Ci życzę na tę nadchodzącą dekadę!
Abyś świadomie wybierała tych kilkoro ludzi, z którymi spędzasz najwięcej czasu. Aby Cię napędzali, motywowali i sprawiali, że porównując się do siebie z wczoraj, poczujesz, że rośniesz.
www.oplotki.pl
PAST DECADE IN REVIEW
3 kids, 2 massive projects, and 1 big fat goal. One marriage and multitude of lifelong friendships. Three cities that I tend to go back both in memories, but also phisically. Invisible line between Berlin-Poznań and Warsaw that was crossed back and forth …enriched by Zurich, Copenhagen, French Alps and Coast of Croatia.
A decade filled with precious lessons, that shaped who I am.
I wish the next 2020 decade was as rich as the past one.
Ready to dive in?
Here we go…
2010
After graduating Linguistics ( English Filology to be exact) …instead of becoming a school teacher or a translator… I took a leap of faith and followed my childhood dream of becoming an architect. When my friends dilluted time into parties..I was already strategically sending CVs to architectural studios (The party time…I had all covered during English studies…). No wonder, I was quite experienced after graduating and quickly slided into professional work.
One thing from pre-2010 is also worth mentioning.
I got married during my studies…( I will spare You the story how Jacek was carrying me in a white dress to step the threshold of…no no—not our dream home…a dormitory room to be exact….heh…good old days without big fat loan to own our place) … and took part in students exchange (Just imagine my husband driving back and forth to Berlin to join me during Erasmus „integration” and coming back to his everyday job routine here in Poznań)
Our marriage is definitely material for yet another story…bot it goes way more back than just the past decade…
Anyhow…
I entered past decade as a married architect who loved to spend money on snowboaring trips and beach seasons around Europe rather than on living any house-car-kids stereotype.
Architectural studies in Berlin have opened my head to diversity. They were veeery hard, however tought me that there is nothing mind-changing like international community. It makes You question all the stereotypes Yoy take for granted and make You realize there is more to this world than just the tip of Your nose.
We topped the Year with traditional Christmas-Snowboarding-New Year’s party marathone ..
2011
Later on…there was only work, work, work…
Jacek has already been working full time in his road-design corpo, I was working on my Masters Diploma in Architecture…so You must imagine us living in a dormitory like two freaks…who did not party, but clicked away their time in constant work.
It did pay off!
When Jacek got promoted to Warsaw in June, I was the only one to defend my diploma ( ONLY ONE! All of my peer-students defended it in September) and was able to start my career…following Jacek to Warsaw off course 🙂 He worked in his corpo, I was hired in dinamically growing architectural studio with a true leader who tought me lessons I implement till this day in my own team.
We called ourselves lucky…